Wszystkie wpisy, których autorem jest admin

„Patointeligencja”, „Wszystkie wojny Lary”, Greta Thunberg, czyli młodzież w poszukiwaniu (bez)sensu.

W całym medialnym szumie, wywołanym przez niejakiego Matę, pomija się lub marginalizuje, kluczowy dla mnie element, klucz do pełnego zrozumienia tego jakże mocnego i chyba potrzebnego przekazu pokolenia współczesnych licealistów, a mianowicie inteligentnej autoironii, zawierającej się choćby w takich frazach, jak „mój ziomo zoofil, mój ziomo pedofil” i jeszcze bardziej „nigdy nie chciałem być biały…”. To oczywiste w moim odczuciu puszczenie oka w kierunku słuchacza każe się przyjrzeć czemuś więcej w tym tekście niż ćpanie, chlanie i życie seksualne młodzieży. Mówi nam mianowicie: wiem, że mamy wszystko, nawet w nadmiarze, ale nam to nie wystarcza.

W książce „Wszystkie wojny Lary” Wojciech Jagielski opisuje historię dwóch braci, gruzińskich Czeczenów, których matka, pragnąc uchronić ich przed wydawającą się nie mieć końca wojną robi wszystko, aby wysłać ukochane dzieci na zachód, gdzie mogłyby rozpocząć nowe życie, co się ostatecznie udaje, jednak wychowane w etosie bohaterów, patriotów ginących z bronią w ręku w imię wyższych ideałów, szybko dostrzegają i zaczynają odczuwać pustkę ziejącą z konsumpcyjnego, płytkiego i grzesznego świata kapitalizmu, radykalizują się, zaciągają na świętą wojnę, giną jako bojownicy ISIS. 

„Ja bym ich wysłał do wojska” grzmi jeden z celebrytów. Rzeczywiście, najsilniej promowana dzisiaj propozycja to ta, w której ideał realizuje się z bronią w ręku, który potrzebuje wroga i który zawiera w sobie silny komponent niespełnienia. Historia bohaterów przytoczonego przed chwilą reportażu, jak również relacje młodych ukraińskich żołnierzy z Donbasu (można by tu w sumie długo jeszcze wymieniać) każą jednak szukać innej drogi. Szczególnie przykre jest to, że Kościół Powszechny w Polsce alternatywy jako takiej nie daje, bardziej kojarząc się z prawicową narracją, co w świetle wcześniejszych kilku słów można by uznać jako swoisty pakt z diabłem. A przecież w Ewangelii Chrystus genialnie antycypuje wszelkie zdobycze ludzkości w dziedzinie praw człowieka, które jednak wciąż wydają się być zbyt radykalne do przyjęcia przez tak wielu hierarchów, nie mówiąc już o wiernych, dla których świadomość, że etymologicznie rzecz ujmując przymiotnik katolicko-narodowy to w rzeczy samej oksymoron, byłaby podkopaniem dogmatu, na którym zbudowany jest ich cały system wartości.

Kiedy Greta Thunberg ze Szwecji, czyli jednego z najbardziej rozwiniętych cywilizacyjnie krajów, z niewiarygodną wprost emfazą oskarża o kradzież dzieciństwa i marzeń, czy nie mamy do czynienia z dość podobnym przekazem, co „Patointeligencja”? Ona też może mieć wszystko, ale i tak boleje nad swoim zmarnowanym przez starsze pokolenie życiem. A jednak coś ma. W skandynawskim wydaniu ekologia staje się tą wartością, którą kładzie na szali w konkurach z wygodnictwem i apatią. Czy sama stworzyła sobie taką metanarrację, czy została ona wykreowana i wykorzystana tylko przez tę młodą osobę, człowieka roku magazynu „Time”? Czy polska młodzież ma szansę na jakąś alternatywę?

W noblowskiej przemowie Olga Tokarczuk proponuje czułość, poczucie wspólnoty, nie narodowej, ale ogólnoludzkiej, a nawet więcej, poczucie jedności i harmonii z otaczającym nas światem, rozumianym jako ekosystem. Wehikułem dla tej czułości ma być literatura, humanistyczna edukacja empatycznej istoty ludzkiej w złożonym świecie wzajemnie na siebie oddziałujących elementów jednej całości. 

Czy kiedy Mata mówi, że „chciałby być gangsta…” to czy nie wyraża właśnie jakiejś tęsknoty za byciem częścią wspólnoty, na której można polegać, akceptującej jej członków takimi, jacy w rzeczywistości są? Jakże śmieszne wydają się w kontekście „Patointeligencji” histeryczne działania przeciw seksualnemu wychowaniu w szkołach. Czy te dwa światy mają jakieś części wspólne? 

Która narracja zwycięży? Wydaje się, że zarządzanie strachem łatwiej zmonetyzować niż czułość, ale trzeba wierzyć w młodzież. Bo co nam pozostaje?

Cały świat w dupie, czyli kosmiczne zatwardzenie.

Pomyślałem dnia pewnego słonecznego, że gdybym tak się wyluzował w doskonałym stopniu, a przecież mógłbym tak raczej, niż nie, to cały ten popieprzony świat wsadziłbym sobie w dupę moją prywatną osobistą i go tam miał. Jak pomyślałem, tak też i zrobiłem. O dziwo, udało się.

Przez moment nawet miłe to było, choć rzeczywiście dziwnie tak cały świat w tyłku mieć własnym, aż tu nagle jak się wiercić nie zacznie, rozpychać, że dyskomfortu zaznałem o rozmiarach nie to, że nieziemskich, bo tylko, a jednak boli niemożebnie, uwierzcie. A tak się przy okazji skurczybyk tam w środku umościł, że wydobyć go ze środka dać rady nie dałem, także i gówno całe i moje i świata całego, bo toć przecież i ja tego świata częścią, chcąc nie chcąc, rodząc się stałem, zalewać mnie od środka zaczęło. Cała ta skomplikowana zależność sprawiła, że już sam wiedzieć przestałem, czy to ja świat cały mam w dupie, czy to on w swojej dupie mnie ma. Przezwyciężyć tę srogą aporię teoria względności by mogła, ale w sumie co za różnica, skoro boli jak diabli, a zatwardzenie iście kosmiczne wymaga nieziemskiej zgoła interwencji. Nie myśląc tedy wiele, w pielgrzymkę na Jasną Górę się wybrałem, Najjaśniejszą Panienkę o pomoc w kłopotach ubłagać.

Niestety jednak Matka nasza Boska Częstochowska poważniejsze sprawy miała akurat na głowie (i dosłownie, i w przenośni), zajęta bowiem była mocno ściąganiem tęczowej aureoli, co to jej doczepili ludzie występni, ponoć, i źli. Ona sama wagi do tego, jak mi mówiła, nie przykładała zbyt wielkiej, nawet można by odnieść wrażenie, że podoba jej się ten fikuśny rebranding, no ale ludzie ponoć się wkurwiają, a Matka nasza Boska Częstochowska (nie wiem jak inne, nie pytałem) o wizerunek swój dba, bo to w tych czasach rzecz święta, o czym wie każdy znawca PR-u, czyli każdy. Także problemy z defekacją świata niespełna rozumu palanta jakiegoś musiały siłą rzeczy zejść na plan dalszy, ergo: pozostać nierozwiązane. Ja to rozumiem, urazy nie chowam.

Siedzę tylko teraz z tym całym światem uwierającym w odbycie i myślę, czy lekcję jakąś uniwersalną da się z historii tej wynieść. Jedna tylko do głowy mi przychodzi, żeby zamiast pchać sobie gdzie popadnie jakieś podejrzanej proweniencji przedmioty i sprawy, lepiej dbać o regularne wypróżnienia.

Dla zdrowotności.


	

Jestem zajebisty

Postanowiłem dzisiaj być zajebistym. Wstaję, podchodzę do lustra, patrzę: jest! Nie wiedziałem, że to takie proste. Ubieram się i ze swoją zajebistością na miasto wychodzę. A tu wszystko mniej duże, mniej straszne. Ludzie mnie nie poznają, ale ja ich też nie, więc wszystko w porządku. Spotykam znajomego.

-Cześć!

-Cześć! Słyszałem, że jesteś zajebisty?

-Ano jestem. Nie widać?

-No nie raczej. Chociaż może trochę, jak się tak pod światło spojrzy…

Nikt mojej zajebistości, jak się okazało, nie dostrzegł, ale ja i tak ją będę brał ze sobą, bo jakoś tak mniej smutno z nią niż bez niej.

Apologia antyklerykalizmu.

Coraz częściej dostrzegam, jak wiele osób utożsamia Kościół jedynie z instytucjonalną organizacją, intencjonalnie lekceważąc pierwotne jego znaczenie, to jest wspólnotę wiernych. Ale może to i celna i ważna konstatacja. Zbyt długo świeccy oddawali w ręce wielokrotnie już przecież kompromitowanym i nieraz shańbionym urzędnikom mandat depozytariuszy prawdy objawionej. Każda władza deprawuje, a hierarchia zbyt łatwo przeradza się w opresyjność. Szczególnie kiedy dotyka ludzkich sumień i bojaźni bożej. Dopóki zwykli ludzie nie poczują tak naprawdę, że to oni są Kościołem, a nie skostniała grupa trzymająca władzę, która najwidoczniej nosi w dodatku wszelkie znamiona zorganizowanej grupy przestępczej, nic się nie zmieni, mimo najszczerszych chęci, wszelkich aktów ekspiacji oraz największych choćby słów skruchy i propozycji systemowej naprawy. Tyle, że musieliby wówczas chrześcijanie-katolicy wziąć odpowiedzialność, która zapewne też i ze zwykłego lenistwa i wygodnictwa przekazali na ręce księżowskiej braci, pompując ich i tak już wydumane, zdaje się, poczucie własnej w tych kwestiach wyższości i ekskluzywności. O tym właśnie zdaje się mówić papież Franciszek wskazując klerykalizm jako jedno z głównych źródeł zła, jakie toczy całe środowisko kościelne, dając jak najgorsze świadectwo o tym, czym jest wiara i religia chrześcijańska. Bo przecież wizerunek, to tak naprawdę apostolski wymiar Kościoła, najbardziej przecież istotna funkcja tego tworu, ale na pierwszy już rzut oka widać, że nie tylko nie spełnia ona swojego zadania, ale wręcz tworzy coś zupełnie odwrotnego. Odstręcza, zniesmacza i obrzydza. 

Ks.Tomas Halik pisał bardzo pięknie o osobistym doświadczeniu Wielkiego Piątku, tak ważnego w katolickiej teologii. W życiu prywatnym, jak wskazuje, to momenty utraty wiary, ciemna noc ducha, kiedy wydaje się już, że Boga nie ma,  że rzeczywiście umarł. Jak ważne to doświadczenie w kontekście wiary i eschatologii mówi dogmatyka. Kerygmat głosi, że jest w tym nadzieja, konstytuująca chrześcijańskiego ducha. Ostatnie wydarzenia zdecydowanie wielu osobom, nie tylko wierzącym, jawi się właśnie jako Wielki Piątek Kościoła Katolickiego. To też jednak szansa na odrodzenie, na zmiany, na nowe życie. Jak sprawić, żeby nie powtarzać dawnych błędów?

Wiara osobista, doświadczenie wspólnoty, antyklerykalizm. (?)

Trzeba umierać

Koralik za koralikiem, paciorki różańca starcza, trzęsąca się dłoń przesuwa. Zdrowaś Maryjo, Święta Mario, tajemnica bolesna, Biczowanie. Niedługo umrze, ciało brzydkie do trumny razem z tym różańcem niech zjedzą robaki. Nikt nie zapłacze, taka jest stara. Po młodych pustka zostaje, po niej na odwrót. Jej już nie ma. Nieznośna obecność zmarłego, a przecież żyje jeszcze. Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna…

Ksiądz Krzysztof dobry człowiek, spowiedzi wysłucha, Doktor skurwysyn. Wszyscy pracują, czekają aż umrze. Pora umierać. Trzeba umierać, Zdrowaś Maryjo, Święta Mario, tylko różaniec niech skończy.

Różaniec się nie kończy. Kończy się życie. Świat się kończy. Pan Jezus umiera na krzyżu.

O co walczy Lars Vilks

	Karlheinz Stockhausen miał kiedyś powiedzieć, że atak na World Trade Centre to największe dzieło sztuki wszech czasów. Czytając opowieść o znacznie mniej popularnym artyście, Larsie Vilksie ze Szwecji, nie mogę pozbyć się dźwięczącego mi w głowie niczym refren nieznośnie uporczywej piosenki myśli niemieckiego kompozytora, szukającego granic sztuki, a także, jak mniemam, granic wolności słowa, czy twórczości samego artysty.
	Kiedy po wielu latach twórczej stagnacji polski kabareciarz Jan Pietrzak bez sukcesów próbował powrócić do łask mainstreamowych mediów, za przyczynę porażki uznał wszechobecną cenzurę, a nie nikłą jakość własnej działalności. Podobną retoryką wydaje się posługiwać Lars Vilks, z tym, że oręż ma dużo poważniejszą w swych dłoniach, ale i tym bardziej staje się artystycznym terrorystą, kiedy nikt już w zasadzie nie dyskutuje na temat samego dzieła, a na rzeczywistości dziejącej się wokół. Czy rzeczywiście jest to zamysł artystyczny, produkt jego zręczności, czy refleksy narcystycznej osobowości bezpardonowo szukającej swojego miejsca w publicznej przestrzeni?
	Na pewnym poziomie można obronić Stockhausenowskie teorie, jak i sposób myślenia o sztuce jako wydarzeniu interdyscyplinarnym najpełniej realizującym się w świecie społeczno-polityczno-kulturowym, co wynikałoby z chaotycznych nieco myśli Villksa. Prowadziłoby to jednak do uznania na przykład zbombardowania Drezna czy Warszawy w czasie drugiej wojny światowej jako wielkiego artystycznego projektu, a idąc tą drogą nie zatrzymujemy się tylko na pytaniu o wolność słowa, tylko wolność jako taką? I o tej wolności granice, gdyż jej częścią składową zdaje się być artystyczna możliwość swobodnej ekspresji twórczej. Bo w którymś momencie słowo ciałem się staje, a „za każdym strzałem jest rozkaz, a każdy rozkaz to słowo, a słowo zabija najostrzej, bo to tylko słowo”, że tak pozwolę sobie na nieskromny auto-cytat.          ( https://wposzukiwaniubezsensu.pl/?p=76 )
	Myśl nieskończona.