Archiwum kategorii: Bajdurzenie
Czy mogę…?
I oto jest. Pan artysta – wokalista. Dostał właśnie propozycję występu podczas dużego koncertu. Bardzo dobra piosenka, często przezeń wykonywana, szlachetna aranżacja, godziwe honorarium. Jeden haczyk: transmisja w telewizji. TEJ telewizji, a przecież mówiły „autorytety”, że zdrada, hańba, oportunizm, koniunkturalizm i samo zło. Nie godzi się przyzwoitemu człowiekowi. I znów te pytania: to po co sztuka, dla kogo, czy ja mogę mieć własne na ten temat zdanie, czy już zostałem zniewolony przez samozwańczych władców naszych niegodnych własnej opinii umysłów? Bo kim wszakże byłem, gdzie, kiedy ten świat nowy powstawał? A ich przecież historia zweryfikowała. Wiedzą.
Lubiłem zawsze grać w piłkę nożną, choć dobry, trzeba szczerze to przyznać, nie byłem. Zbierała się grupa chłopaków, wybieramy składy, gramy. Po piętnastu minutach 10:1. No i kłopot. Zmieniamy składy, czy tę nierówną walkę kontynuujemy. Zwykle wolałem tę drugą opcję, a widmo porażki przesłaniała mi nadzieja strzelenia bramki honorowej, więcej dla mnie znaczącej niż zwycięstwo w wyrównanej walce. Dziwnie?
Nie ma wątpliwości, że dzisiaj składy wyrównane nie są. Chyba też nigdy nie były. Pandemia dodatkowo bezlitośnie pokazała, że sztuka jest dla większości społeczeństwa towarem przedostatniej potrzeby. Luksusem dla snobistycznej ekspresji lepiej o sobie myślących. Któż nie zna widoku drzemiących w teatrach małżonków starających się przeżyć coś więcej uśmiechniętych i przez chwilę szczęśliwszych pań? To uproszczenie krzywdząco być może wyolbrzymione, jednakże patrząc choćby pobieżnie na coraz to większy zalew różnej maści kabaretonów, gal disco-polo oraz wątpliwej jakości programów spod znaku reality show, szansa na prezentację czegoś bardziej wartościowego zdaje się być nie tylko możliwością, ale wręcz powinnością stojącego przed nią artysty.
Jedno poczynić tu założenie potrzeba. Częsta pokusa cenzury, fałszerstwo, czy instrumentalne wykorzystanie celem politycznej propagandy nie interesuje nas w ogóle jako temat tutaj zawartych rozważań. Znajdą się tacy, którzy każdą prezentację w publicznej telewizji utożsamiają z gestem poparcia dla władzy, ja jednak z tym się zgodzić nie zamierzam. Czy rzeczywiście przeciętny odbiorca oglądając 1254 odcinek „M jak Miłość” wzdycha do partii rządzącej, że im taki piękny serial funduje, lub patrząc na Bruce’a Willisa od razu myśli o reformach minister Zalewskiej? Wątpliwe.
Artysta, jak każdy człowiek, odpowiedzialny jest za to, co robi, mówi, co przekazuje. Nie każdy akt twórczy musi być częścią konstruktu społecznego okopanego w dychotomii aktualnej narracji. Są artyści walczący o sprawiedliwość, zmiany konkretne, ale są też tacy, którzy odwołują się do konkretnej wrażliwości, a pretensje wykazuje tylko w stosunku do emocjonalnego przeżycia. Na tym fundamencie szukają relacji, która może zmieniać człowieka, ale od wewnątrz. Są też tacy, którzy po prostu dostarczać chcą rozrywki na sobie właściwym poziomie. Niezależnie od motywacji, jeśli mają oni możliwość przekazać to potencjalnym odbiorcom, dlaczego mają się temu opierać?
Publiczna, nie znaczy partyjna. Jeśli ktoś uważa, że pieniądze w ten sposób zarobione są w jakiś sposób niegodne, to trzeba by zapytać, czy odmawiając występu zrzekają się również autorskich tantiem z tytułu ich emisji w mediach rzeczonych? Czy grając na imprezach miejskich nie mają również dyskomfortu pochodzenia środków? Nie mówiąc już o budżetowych instytucjach, jak teatry, filharmonie, domy kultury? To wszystko pieniądze podatników. Czyli nas wszystkich. Nie jednego czy drugiego prezesa, który zresztą prędzej czy później się zmieni, bo nie raz już się zmienił.
Najważniejszy jednak dla mnie jest temat odbiorcy. Jeśli artyści sami pola ustępują, to schodząc z boiska sami sobie gola jeszcze wbijają. Można perorować, że przecież jest wybór, że kanał zmienić można, ale przecież wiadomo, że to mrzonka. Że nikt go nie zmieni, a nawet jeśli, to na jaki? Czy warto za wszelką cenę próbować? Czy jednak uznać całą rzeszę ludzi, którzy prawdopodobnie w większości po prostu oglądają telewizję, za niegodnych sztuki prezentowanej przez wielkich artystów? A nawet przez tych trochę mniejszych? Czy ten opór nie jest przypadkiem też często wynikiem oportunistycznej, nomen omen, chęci utożsamiania się z konkretnym środowiskiem, tym prostszym, o ile liczniejsza jest grupa współmyślących?
Jak bumerang powraca pytanie: czy ja mogę mieć swój na to pogląd? Czy już zostałem oceniony, bez względu na motywacje, sytuację i detal? Czy już jest aż tak czarno-biało?
Artysta – wokalista wykonał piosenkę mądrą, zabrzmiała przepięknie w dojrzałej interpretacji świadomego artysty. Cieszę się. Czy do kogoś dotarła? Nie wiem. Być może. Przegrywamy z kretesem. Wiem to. Ale parę goli strzeliliśmy.
Państwo młotka
Taka sytuacja. Miałem wzmacniacz, który się wziął był i zepsuł. Wiecie co zrobiłem? Nie, nie wziąłem młotka i nie zacząłem nim napierdalać w zepsuty sprzęt, bo pomyślałem, ….i kropka.
Co się stało? Ano rękami elektronicznego znachora wymieniłem lampy, przeczyściłem transformatory i, uwaga uwaga: DZIAŁA.
I tak patrzę z przerażeniem już bardziej niż lękiem, jak to młotek zyskuje coraz to nowszych zwolenników, choć bardziej przysługuje się przecież samemu młotkowemu niż owej rzeczy zepsutej. Rzeczywiście proste narzędzie, efekty widać od razu, ale ja tam się cieszę, że swojego wzmacniacza nie rozjebałem, coby na zgliszczach owych nowy, wspanialszy zbudować.
Moim zdaniem po prostu się nie da.
„Patointeligencja”, „Wszystkie wojny Lary”, Greta Thunberg, czyli młodzież w poszukiwaniu (bez)sensu.
W całym medialnym szumie, wywołanym przez niejakiego Matę, pomija się lub marginalizuje, kluczowy dla mnie element, klucz do pełnego zrozumienia tego jakże mocnego i chyba potrzebnego przekazu pokolenia współczesnych licealistów, a mianowicie inteligentnej autoironii, zawierającej się choćby w takich frazach, jak „mój ziomo zoofil, mój ziomo pedofil” i jeszcze bardziej „nigdy nie chciałem być biały…”. To oczywiste w moim odczuciu puszczenie oka w kierunku słuchacza każe się przyjrzeć czemuś więcej w tym tekście niż ćpanie, chlanie i życie seksualne młodzieży. Mówi nam mianowicie: wiem, że mamy wszystko, nawet w nadmiarze, ale nam to nie wystarcza.
W książce „Wszystkie wojny Lary” Wojciech Jagielski opisuje historię dwóch braci, gruzińskich Czeczenów, których matka, pragnąc uchronić ich przed wydawającą się nie mieć końca wojną robi wszystko, aby wysłać ukochane dzieci na zachód, gdzie mogłyby rozpocząć nowe życie, co się ostatecznie udaje, jednak wychowane w etosie bohaterów, patriotów ginących z bronią w ręku w imię wyższych ideałów, szybko dostrzegają i zaczynają odczuwać pustkę ziejącą z konsumpcyjnego, płytkiego i grzesznego świata kapitalizmu, radykalizują się, zaciągają na świętą wojnę, giną jako bojownicy ISIS.
„Ja bym ich wysłał do wojska” grzmi jeden z celebrytów. Rzeczywiście, najsilniej promowana dzisiaj propozycja to ta, w której ideał realizuje się z bronią w ręku, który potrzebuje wroga i który zawiera w sobie silny komponent niespełnienia. Historia bohaterów przytoczonego przed chwilą reportażu, jak również relacje młodych ukraińskich żołnierzy z Donbasu (można by tu w sumie długo jeszcze wymieniać) każą jednak szukać innej drogi. Szczególnie przykre jest to, że Kościół Powszechny w Polsce alternatywy jako takiej nie daje, bardziej kojarząc się z prawicową narracją, co w świetle wcześniejszych kilku słów można by uznać jako swoisty pakt z diabłem. A przecież w Ewangelii Chrystus genialnie antycypuje wszelkie zdobycze ludzkości w dziedzinie praw człowieka, które jednak wciąż wydają się być zbyt radykalne do przyjęcia przez tak wielu hierarchów, nie mówiąc już o wiernych, dla których świadomość, że etymologicznie rzecz ujmując przymiotnik katolicko-narodowy to w rzeczy samej oksymoron, byłaby podkopaniem dogmatu, na którym zbudowany jest ich cały system wartości.
Kiedy Greta Thunberg ze Szwecji, czyli jednego z najbardziej rozwiniętych cywilizacyjnie krajów, z niewiarygodną wprost emfazą oskarża o kradzież dzieciństwa i marzeń, czy nie mamy do czynienia z dość podobnym przekazem, co „Patointeligencja”? Ona też może mieć wszystko, ale i tak boleje nad swoim zmarnowanym przez starsze pokolenie życiem. A jednak coś ma. W skandynawskim wydaniu ekologia staje się tą wartością, którą kładzie na szali w konkurach z wygodnictwem i apatią. Czy sama stworzyła sobie taką metanarrację, czy została ona wykreowana i wykorzystana tylko przez tę młodą osobę, człowieka roku magazynu „Time”? Czy polska młodzież ma szansę na jakąś alternatywę?
W noblowskiej przemowie Olga Tokarczuk proponuje czułość, poczucie wspólnoty, nie narodowej, ale ogólnoludzkiej, a nawet więcej, poczucie jedności i harmonii z otaczającym nas światem, rozumianym jako ekosystem. Wehikułem dla tej czułości ma być literatura, humanistyczna edukacja empatycznej istoty ludzkiej w złożonym świecie wzajemnie na siebie oddziałujących elementów jednej całości.
Czy kiedy Mata mówi, że „chciałby być gangsta…” to czy nie wyraża właśnie jakiejś tęsknoty za byciem częścią wspólnoty, na której można polegać, akceptującej jej członków takimi, jacy w rzeczywistości są? Jakże śmieszne wydają się w kontekście „Patointeligencji” histeryczne działania przeciw seksualnemu wychowaniu w szkołach. Czy te dwa światy mają jakieś części wspólne?
Która narracja zwycięży? Wydaje się, że zarządzanie strachem łatwiej zmonetyzować niż czułość, ale trzeba wierzyć w młodzież. Bo co nam pozostaje?
Apologia antyklerykalizmu.
Coraz częściej dostrzegam, jak wiele osób utożsamia Kościół jedynie z instytucjonalną organizacją, intencjonalnie lekceważąc pierwotne jego znaczenie, to jest wspólnotę wiernych. Ale może to i celna i ważna konstatacja. Zbyt długo świeccy oddawali w ręce wielokrotnie już przecież kompromitowanym i nieraz shańbionym urzędnikom mandat depozytariuszy prawdy objawionej. Każda władza deprawuje, a hierarchia zbyt łatwo przeradza się w opresyjność. Szczególnie kiedy dotyka ludzkich sumień i bojaźni bożej. Dopóki zwykli ludzie nie poczują tak naprawdę, że to oni są Kościołem, a nie skostniała grupa trzymająca władzę, która najwidoczniej nosi w dodatku wszelkie znamiona zorganizowanej grupy przestępczej, nic się nie zmieni, mimo najszczerszych chęci, wszelkich aktów ekspiacji oraz największych choćby słów skruchy i propozycji systemowej naprawy. Tyle, że musieliby wówczas chrześcijanie-katolicy wziąć odpowiedzialność, która zapewne też i ze zwykłego lenistwa i wygodnictwa przekazali na ręce księżowskiej braci, pompując ich i tak już wydumane, zdaje się, poczucie własnej w tych kwestiach wyższości i ekskluzywności. O tym właśnie zdaje się mówić papież Franciszek wskazując klerykalizm jako jedno z głównych źródeł zła, jakie toczy całe środowisko kościelne, dając jak najgorsze świadectwo o tym, czym jest wiara i religia chrześcijańska. Bo przecież wizerunek, to tak naprawdę apostolski wymiar Kościoła, najbardziej przecież istotna funkcja tego tworu, ale na pierwszy już rzut oka widać, że nie tylko nie spełnia ona swojego zadania, ale wręcz tworzy coś zupełnie odwrotnego. Odstręcza, zniesmacza i obrzydza.
Ks.Tomas Halik pisał bardzo pięknie o osobistym doświadczeniu Wielkiego Piątku, tak ważnego w katolickiej teologii. W życiu prywatnym, jak wskazuje, to momenty utraty wiary, ciemna noc ducha, kiedy wydaje się już, że Boga nie ma, że rzeczywiście umarł. Jak ważne to doświadczenie w kontekście wiary i eschatologii mówi dogmatyka. Kerygmat głosi, że jest w tym nadzieja, konstytuująca chrześcijańskiego ducha. Ostatnie wydarzenia zdecydowanie wielu osobom, nie tylko wierzącym, jawi się właśnie jako Wielki Piątek Kościoła Katolickiego. To też jednak szansa na odrodzenie, na zmiany, na nowe życie. Jak sprawić, żeby nie powtarzać dawnych błędów?
Wiara osobista, doświadczenie wspólnoty, antyklerykalizm. (?)
O co walczy Lars Vilks
Karlheinz Stockhausen miał kiedyś powiedzieć, że atak na World Trade Centre to największe dzieło sztuki wszech czasów. Czytając opowieść o znacznie mniej popularnym artyście, Larsie Vilksie ze Szwecji, nie mogę pozbyć się dźwięczącego mi w głowie niczym refren nieznośnie uporczywej piosenki myśli niemieckiego kompozytora, szukającego granic sztuki, a także, jak mniemam, granic wolności słowa, czy twórczości samego artysty.
Kiedy po wielu latach twórczej stagnacji polski kabareciarz Jan Pietrzak bez sukcesów próbował powrócić do łask mainstreamowych mediów, za przyczynę porażki uznał wszechobecną cenzurę, a nie nikłą jakość własnej działalności. Podobną retoryką wydaje się posługiwać Lars Vilks, z tym, że oręż ma dużo poważniejszą w swych dłoniach, ale i tym bardziej staje się artystycznym terrorystą, kiedy nikt już w zasadzie nie dyskutuje na temat samego dzieła, a na rzeczywistości dziejącej się wokół. Czy rzeczywiście jest to zamysł artystyczny, produkt jego zręczności, czy refleksy narcystycznej osobowości bezpardonowo szukającej swojego miejsca w publicznej przestrzeni?
Na pewnym poziomie można obronić Stockhausenowskie teorie, jak i sposób myślenia o sztuce jako wydarzeniu interdyscyplinarnym najpełniej realizującym się w świecie społeczno-polityczno-kulturowym, co wynikałoby z chaotycznych nieco myśli Villksa. Prowadziłoby to jednak do uznania na przykład zbombardowania Drezna czy Warszawy w czasie drugiej wojny światowej jako wielkiego artystycznego projektu, a idąc tą drogą nie zatrzymujemy się tylko na pytaniu o wolność słowa, tylko wolność jako taką? I o tej wolności granice, gdyż jej częścią składową zdaje się być artystyczna możliwość swobodnej ekspresji twórczej. Bo w którymś momencie słowo ciałem się staje, a „za każdym strzałem jest rozkaz, a każdy rozkaz to słowo, a słowo zabija najostrzej, bo to tylko słowo”, że tak pozwolę sobie na nieskromny auto-cytat. ( https://wposzukiwaniubezsensu.pl/?p=76 )
Myśl nieskończona.
Wielkie święta małego człowieka
Idzie środkiem ulicy. Tak idzie, że każdy może, a jeżeli może to przecież musi go zobaczyć. A nie jest czysty, brudny jest, i nie dość piękny ale i nie brzydki. Nie tak przynajmniej jak brzydki potrafi być brzydki człowiek. Idzie, a oni patrzą na niego. A on widzi ich. Ale nie dostrzegają tego brudu, tego niepiękna i tej niebrzydoty, a przecież ją widzą. I on to o sobie wie, a jakby jednak wcale nie.
Po prostu.
Tak po prostu.
On jest, a oni patrzą. A jest wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny i wojsko przed kościołem, a potem już w kościele. Bo to też święto wojska. Zawsze się boję jak widzę wojsko w kościele.
Odzyskiwanie podmiotowości cz.I
Często zdaje mi się, że jest wiele grup społecznych traktujących państwo jako twór jakiś mityczny, z sakralną wręcz rzeczywistością graniczący. Że winny on jest wszystkim obywatelom dobra jakieś bliżej nieokreślone, w zależności od potrzeb partykularnych jak i okresowych, a ci z kolei zobowiązani są do miłości, wdzięczności i poświęceń w zamian za powyższe apanaże. Są całe partie co to na takim tworzą swój potencjał władczy myśleniu. Ale prawda zdaje się być bardziej prozaiczna, a większości może się ta perspektywa mniej spodobać. Szczególnie tym mniej zaradnym,do zmian nieskorym i roszczeniowo do struktur publicznych nastawionych.
Państwo tworzą mieszkańcy przecie, do wspólnej skarbonki wrzucając stosowne kwoty, co to potem wybrani przez nich zarządcy dysponować ją będą. To nie transfer jakiś magiczny z nieba raz w roku budżet funduje, lecz zarobiona przez nas wszystkich forsa. Tak więc prosta matematyka poziomu wczesnej szkoły podstawowej dowodzi, że to jednak aktywni, dynamiczni, mniejsi lub więksi przedsiębiorcy więcej do wspólnego koszyczka wrzucają niż beneficjenci różnorakich programów socjalnych, i że właśnie wielkość tegoż koszyczka wpływa na jakość życia wszystkich nas. Dlatego gospodarka JEST WAŻNA, przedsiębiorcy są ważni, tak jak każdy, kto zrzuca się na firmę o nazwie Polska na przykład. Kiedy ktoś tego nie rozumie, bądź w cyniczny sposób lekceważy, nie powinien naszymi pieniędzmi się zajmować. Ideologiczne wojenki nie powinny odbywać się naszym kosztem; pomyślcie o tym, jak ustawicie się w kolejkę półroczną do lekarza, za którego co miesiąc krocie wydajecie, albo jak w kolejną dziurę na drodze, kolokwialnie rzecz ujmując, się wpierdolicie.
Myślę, że pierwszy krok ku odzyskaniu podmiotowości narodu, to właśnie odmitologizowanie struktur państwowych, desakralizacja przestrzeni publicznej i świadomość, że jesteśmy częścią tego przedsiębiorstwa, wybieramy rady nadzorcze i dysponentów wypracowanych przez nas pieniędzy, a nie boskich namiestników. Zdaje się to wszystko być oczywistością, ale patrząc i słuchając, obserwując i rozmyślając, wiele jeszcze przed nami.
IMAGINE
Czy dostęp do broni to nasze podstawowe i niezbywalne prawo, jak chce większość Amerykanów? Czy wszyscy obywatele powinni posiadać i umieć w razie potrzeby skorzystać z pistoletu, strzelby czy innego śmiercionośnego artefaktu?
Każdy człowiek powinien umieć kochać i mieć pewien określony poziom empatii w swoim konstytuującym go jako istotę ludzką DNA, bo gdyby wszyscy żyjący takie zdolności posiedli, broń okazałaby się zupełnie niepotrzebna . Broń to ostateczność, to porażka człowieczeństwa oraz kultury, która przez wieki wykształciła intelekt, rozum, instrumenty potrzebne do porozumienia. Gdy wszystko to zawodzi staczamy się na samo dno stworzenia, bo nawet świat przyrody zabija, żeby przetrwać, a nie z powodu próżności czy zachłanności nielicznych, którzy swój jad potrafią pod różnymi postaciami wsączyć w umysły tak wielu.
Potrzebujemy umiejętności erystycznych, logicznych i pokory, burzyć mityczne wieże Babel, wyrastające pomimo kurczenia się współczesnego świata, wzajemnego zrozumienia i szacunku. Ale chyba już nie zdążymy. Warto jednak raz jeszcze się nad tym zastanowić.
In my opinion.
ONI
ONI
Na frontach pierwszej wojny światowej poległo 8,5 miliona żołnierzy. To nie był atak obcej kultury. W czasie drugiej wojny światowej zginęło prawdopodobnie niemal 60 milionów ludzi. To nie byłkonflikt religijny. Wojna domowa w Syrii przyniosła już ponad 215 tysięcy ofiar, wojna w Donbasie prawie 7tys. . To nie są zderzenia kultur. A jednak kiedy dochodzi do tragedii łatwo jest znaleźć Innych, odpowiedzialnych za popełniane zbrodnie, wrzucając zarówno winnych jak i niewinnych do jednego worka z napisem ONI, tworząc iluzje łatwych rozwiązań złożonych problemów.
To ONI. Zamiast myśleć o lepszym dniu jutrzejszym dla nas wszystkich, zastanawiamy się nad naszymi partykularnymi interesami oraz bezpieczeństwem, nierzadko przez pryzmat własnej, wybielanej w pocie czoła historii. Dlatego zawsze będą ofiary i agresorzy.
Bo zawsze będą jacyś ONI.