Angry Bodzio

Bodzio psiakiem był niezwykłym. Duży, z sierścią na słońcu lśniącą, chętnie z dziećmi się bawił a i komendy wszelkie z zapałem wykonywał. Nie było dobrego człowieka, co by Bodziulka owego pokochać nie zdołał. Jedną tylko wadę piesek ten posiadał, lecz nikomu nie udawało się odkryć, cóż to za wada być mogła, gdyż zdawał się być on doskonałym nieomal wszystkim jego przyjaciołom, co to z nimi zamieszkać mu przyszło. A i oni przestali się w końcu zamartwiać problemem, boć to przecie nie ujma na psim honorze jedną wadę we zwierzęcym ciałku ukrywać.

Żyli więc sobie pod jednym dachem z Bodziem szczęśliwym radosnym, co to innych swym optymizmem zarażał, i dobrze im było ze sobą. Aż pewnej nocy do domu zły człowiek się włamał, szkody poczynić we wnętrzu gotowy i straty. Zbudził się na to pan domu, za strzelbę pochwycił i na dół po schodkach przegonić złodzieja czem prędzej pobieżył. A tu cisza, a tu spokój, jakby nic się zdarzyć nie miało, tylko Bodzio leży, ogonem zamiata i z lubością pysk oblizuje. Zmierzwił mu pan tę jego sierść błyszczącą i spać dalej poszedł.

A rano Bodzio już nie żył.

Płaczom i złorzeczeniom końca nie było, gdy śmierć Bodziulowa w świadomość przyjaciół się wryła, tym większą rozpaczą emanować poczęła, jako, że przyczyna owej tragedii nieznaną wciąż pozostawała.

Wziął więc pan domu truchło piesełka i na zwłok sekcję zawozi. Tam rozkrajają biednego Bodziulka, i za jednym skalpela cięciem dwie tajemnice rozwiązanymi się stają. Bodzio jako ten stróż domu się sprawdza, bo złego człowieka pożera i krzywdy dać zrobić nikomu nie daje. Ale, niestety, przy tej okazji, ta jedna wada, ta nieznajoma, zabija naszego pieseczka.

Bodzio po prostu ludzi nie trawił.

Dlatego zdechł.