Z głową na plecach

Z głową na plecach.

Ciężko jest maszerować z odwróconą głową. Z jednej strony

niebezpiecznie, bo nie widać czyhajacych na nas zasadzek i zagrożeń; z

drugiej frustrujące, bo widzimy tylko to, co nas bezpowrotnie omija,

zamiast rozkoszować się widokiem i celebrować napotkane cudowności.

Dodatkowo irytujący jest fakt, iż niezależnie co by przed nami nie

było, wszystko staje się zagrożeniem, skoro dopada niespodziewanie na

patrzącego zupełnie w innym kierunku podróżnika.

Oczywiście warto czasem obejrzeć się za siebie, czy coś nie skrywa się

przepotwornego za nami, a że i pacnie w głowę niespodziewanie jakieś

badziejstwo, spojrzeć należy, co pacnęło, coby w przyszłości unikać

pacnięcia. Ale na chwilkę tylko, bo może się w końcu zdarzyć, że

odwrócony łeb obcięty przez nie wiadomo co zostanie i tak z tą głową

na plecach skończymy.

Trochę szkoda.

Pan Jezus pije jabola

Pan Jezus pije jabola

Widziałem niedawno Pana Jezusa. Pił sobie jabola na ławeczce pod moim blokiem. A może był to Pan Bóg, nie jestem pewien, byłem nietrzeźwy. A zresztą, to chyba wszystko jedno, prawda? A było to tak.

Siedziałem pewnego dnia w domu i rozważałem trynitarną koncepcję Boga. Nie pamiętam co mnie pchnęło w zdradzieckie meandry tegoż zagadnienia, faktem jest, że zupełnie bezbronny stanąłem w obliczu zagadki tzw. perychorezy. Nawet nie pytajcie, co to takiego. Od razu poczułem, jak pesymizm poznawczy wygrywa beznadziejną z definicji walkę z życiowym entuzjazmem. Postanowiłem zatem wzmocnić się najbardziej odpowiednią do zaistniałej sytuacji substancją, a mianowicie czystą wódką.

Sklep był nieopodal, toteż już po dziesięciu minutach, jeszcze do domu wracając, kosztowałem tego substytutu mądrości i pozwalałem, żeby przełamywał kolejne pojawiające się bariery, nie do przejścia, wydawać by się mogło, aporii (przepraszam za wyrażenie). Przechodząc przez mały park, postanowiłem na ławeczce, na świeżym powietrzu, mocować się z zagadkami wszechświata, i wtedy go zobaczyłem, jak siedzi i obciąga tanie wino. Kiedy się do mnie odezwał, byłem już pewny, że to On.

-Dasz pan na wino?

Zapłakałem na te słowa rzewnymi łzami, oparłem głowę na jego ramieniu i wydusiłem:

-Przepraszam…

Chwilę tak jeszcze obok Niego posiedziałem, po czym wróciłem szczęśliwy do domu podarowawszy uprzednio Jezusowi dychę na kolejną flaszkę jabola.

Gdy na drugi dzień przechodziłem tą samą drogą, znów go spotkałem, z tym, że to już nie był On. To był już zwykły pijak. I tak sobie czasami tamtędy spaceruję, ale już nigdy więcej Boga nie ujrzałem. Ale forsę czasami wrzucam.

Na wszelki wypadek…

Nieboszczyk i złota rybka

Wypłynął człowiek w morze. Delikatne fale muskały pokład łodzi a wschodzące słońce pieściły ogorzałą twarz Zmęczonego Życiem. Gdy dotarł już dostatecznie daleko zarzucił kotwicę, wyrzucił za burtę zdjęte uprzednio z siebie ubranie, położył się i umierał. A pogoda tak piękna przy tym była i powietrze tak czyste, że zapragnął z całego serca powtórnie umrzeć, a być może nawet i kilkakrotnie smakować te chwile. Ale co zrobić, gdy już kotwica zarzucona, a ubrania za burtę wyrzucone? Zasromał się wielce człowiek, aż tu nagle na lewą burtę złota rybka wskoczyła i w te słowa się odezwała:
-Gdybyś mnie złowił, człowieku, trzy twe życzenia spełnić bym mogła, ale widzę, żeś zasromany wielce, to może jedno choć zaproponuję zanim z powrotem do morza wskoczę.
Uradowany wielce takim darem od losu umierający rzekł do niej:
-Z nieba mi spadłaś, złota rybko. Wyrzuciłem ja ubrania w toń morską, a chciałbym tak umierać częściej, nie tylko dziś. Gdybyś zatem mogła zwrócić mi to odzienie, cożem w morze przed chwilą cisnął, zobowiązany byłbym wielce.
-Hola, hola, człowieku! Toć raz się przecie umiera!
– Raz się żyje! – zripostował zirytowany człowiek. – Umierać można tyle, ile się chce.
-Goń się! – rzuciła rybka nie znajdując celniejszej riposty na aroganckie inklinacje pseudofilozofii umierającego i skoczyła do morza.
Nie na żarty urażony skoczył człowiek do wody i niewiele myśląc pognał za złotą rybką w morskie otchłanie. Płynął tak i płynął, aż mu sił i powietrza zbrakło, kiedy nagle dojrzał swoją zgubę, o którą tak niedawną towarzyszkę prosił, ale nic już pomyśleć nawet nie zdążył.

Kochaj

Przytłoczony nieco wydarzeniami ostatnich tygodni (czy może nawet miesięcy) jak również agresywną retoryką publicznego (choć, niestety, coraz częściej nie tylko) dyskursu polityczno-społecznego, kilka strof napisałem, coby przypominać sobie co czas jakiś, gdzie jest „raz”. Ile by czasu nie zostało, warto jednakowoż, na przekór wichrzycielom spokoju oraz czarnowidztwom wszelakim, spuszczać nieco powietrze. Nie wiadomo przecież, kiedy znowu będzie choćby tak dobrze jak teraz.

P.S. Coraz częściej mam wrażenie, że i chrześcijanie zapominają, ważą lekce bądź nie rozumieją po prostu cytatu, który również niewierzącym przecież mądrym wydawać się może, a który zainspirował mnie do napisania tej piosenki:

„Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi” (Mt 5, 9)

Głęboki wdech…

Wydech…

No przecież jest tak pięknie!

Kawa,banany i ananas, czyli wszyscy pragniemy tego samego.

W Sao Paolo jesień. Dzień bez deszczu to klasyczna zmyłka, od drugiego dnia leje, mimo to 27 stopni pomaga w momentalnej aklimatyzacji a i słonko co jakiś czas pozdrawia. Choć przez chwilę. W końcu to Brazylia. Piękny kraj, piękna roślinność i piękni ludzie. Ale co piękne to i niebezpieczne. Kawa, banany i ananas esencjonalnie pyszne. Jak miłość, jak uśmiech. Trudno się porozumieć, nikt prawie nie mówi po angielsku, panuje niepodzielnie portugalski, ale Brazylijczycy życzliwi, chcą pomóc, uśmiechają się. Przystają nawet gdy sukces konwersacji wydaje się być nieosiągalny. Ale mają dla nas czas i chęć pomocy. To dużo. To życie jest przecież. To spotkanie, ten moment.
Kobiety bywają zjawiskowe, szlachetnie piękne, ale też dużo otyłych, zaniedbanych. Na głównej ulicy Paulista nie widać, żeby to był kraj piłkarskich mistrzów świata. Jadąc nad ocean, do Santos, mijamy dzielnice biedy, fawele, sypiące się chatki tworzące osiedla dla tak wielu. Może tam gdzieś biega nowy Neymar, w końcu futbol w tym kraju to religia. Ale bieda duża, niech no chociaż słońca im nie braknie. I piłki nożnej. Jedziemy przez dzielnicę luksusową. Wysokie mury, zasieki, kamery. To przypomina, że Brazylia to też kraj niebezpieczny. Przechodzę obok człowieka leżącego na ziemi, krwawi. Wokół zatroskane twarze, niepokój, oczekiwanie. Na policję? Karetkę? Na swoją kolej?
Trzecia w nocy. Za ścianą w hotelu jakaś para celebruje latynoski temperament seksualny. Czy za pieniądze? Pani wyjątkowa erudytka, znająca się raczej na rzeczy, męskie gracias* kończy godzinne święto miłości, mogę zasnąć. Wszyscy pragniemy tego samego. Pokoju, miłości, choćby i za pieniądze, mieć z kim dzielić radości oraz smutki.
Siedzę przy piwku i patrzę na przechodniów. Piękny kraj, piękni ludzie. Dobrze popatrzeć z boku, przecież też mają ciężko, pewnie bardziej niż my. Przeglądam internet,kolejna odsłona polsko-polskiej wojny. Maciej Stuhr wywołuje narodową (sic!) „debatę” na temat granic satyry we współczesnej Rzeczpospolitej. Stan wrzenia. Kto nam to robi? To temat nie na teraz. Jeszcze nie. Są przecież banany, kawa i ananas. I zjawiskowe kobiety. Jeszcze chwilkę tu zostanę.

Sao Paolo, 11.03.2016

* wiem,wiem, powinno być po portugalsku obrigado, ale co zrobić skoro tak było.