Patrzę w lustro.
Patrzę w lustro.
Widzę trupa.
Blady, ale czysty, wykąpany. Ręce złożone, w dłoniach różaniec i obrazek ze św. Jerzym (cholera, wolałbym archanioła Michała). Garnitur, lakierki, gromnica. Wokół nikogo. W sumie dla mnie różnica żadna, ale jednak kogoś bym się spodziewał, choćby żony (a może też nie żyje?), dzieci (nie mam przecież dzieci), czy psa (nie wiem co z tym kundlem, pewnie poszedł żebrać gdzieś o żarcie). Myślałem, że mniej się będę tym po śmierci przejmował. A jednak. Człowiek to zagadka.
Patrzę w lustro.
Widzę trupa.
A jednak myślę. Myślę, więc jestem. Dopiero teraz dosięgnęła mnie głębia tego stwierdzenia w całej swojej złożoności, ze wszelkimi jego zwodniczymi implikacjami. Być albo nie być. To już nie jest pytanie, a smutna i lekko przerażająca konieczność. Poruszyć niczym nie mogę, jeno gapić się w swoje ponure oblicze. Przynajmniej nogi nie bolą. Zawsze sądziłem, że życie jest ciężkie, ale okazuje się jednak jak to nie mniej znojne potrafi być nie-życie. A gdyby tak przestać myśleć, dać sobie już spokój z tym wszystkim?
Nie myśleć…
Nie myśleć…
Nie myśleć…
Kurczę, nie łatwo, oj, nie łatwo.
Patrzę w lustro.
Widzę trupa.