Archiwum kategorii: Opowiadania

Angry Bodzio

Bodzio psiakiem był niezwykłym. Duży, z sierścią na słońcu lśniącą, chętnie z dziećmi się bawił a i komendy wszelkie z zapałem wykonywał. Nie było dobrego człowieka, co by Bodziulka owego pokochać nie zdołał. Jedną tylko wadę piesek ten posiadał, lecz nikomu nie udawało się odkryć, cóż to za wada być mogła, gdyż zdawał się być on doskonałym nieomal wszystkim jego przyjaciołom, co to z nimi zamieszkać mu przyszło. A i oni przestali się w końcu zamartwiać problemem, boć to przecie nie ujma na psim honorze jedną wadę we zwierzęcym ciałku ukrywać.

Żyli więc sobie pod jednym dachem z Bodziem szczęśliwym radosnym, co to innych swym optymizmem zarażał, i dobrze im było ze sobą. Aż pewnej nocy do domu zły człowiek się włamał, szkody poczynić we wnętrzu gotowy i straty. Zbudził się na to pan domu, za strzelbę pochwycił i na dół po schodkach przegonić złodzieja czem prędzej pobieżył. A tu cisza, a tu spokój, jakby nic się zdarzyć nie miało, tylko Bodzio leży, ogonem zamiata i z lubością pysk oblizuje. Zmierzwił mu pan tę jego sierść błyszczącą i spać dalej poszedł.

A rano Bodzio już nie żył.

Płaczom i złorzeczeniom końca nie było, gdy śmierć Bodziulowa w świadomość przyjaciół się wryła, tym większą rozpaczą emanować poczęła, jako, że przyczyna owej tragedii nieznaną wciąż pozostawała.

Wziął więc pan domu truchło piesełka i na zwłok sekcję zawozi. Tam rozkrajają biednego Bodziulka, i za jednym skalpela cięciem dwie tajemnice rozwiązanymi się stają. Bodzio jako ten stróż domu się sprawdza, bo złego człowieka pożera i krzywdy dać zrobić nikomu nie daje. Ale, niestety, przy tej okazji, ta jedna wada, ta nieznajoma, zabija naszego pieseczka.

Bodzio po prostu ludzi nie trawił.

Dlatego zdechł.

Krokodyl i ogórek

Krokodyl i ogórek

Spotkał razu pewnego niemłody już krokodyl świeżutkiego ogóreczka, ale jako że warzyw nie jadał, a wyglądem ów przypominał mu syna, co to którego nigdy mieć mu dane nie było, wziął go ze sobą na plecy i zżyli się oni byli ze sobą niesłychanie. Młody ogórek tak wpatrzony w wielkie zwierzę z podziwem był, że sam zapragnął stać się taki jak starszy przyjaciel, a z czasem nawet zaczął w to niezachwianie wierzyć, że właśnie tym samym dokładnie jest, tym bardziej, że wyglądem bardzo mu się podobnymi zdawali. Gad z błędu zaś go nie wyprowadzał, bo polubił bardzo małego skurczybyka i przykrości sprawiać mu nie chciał, ani skrzydeł podcinać, a jedynie wspierać oraz towarzyszyć w dalszej wędrówce. Opiekował się malcem, chronił, krzywdy zrobić nikomu nie dał.

Ale wkrótce mocno się krokodyl postarzał i przeczuwając nieuchronny koniec swej ziemskiej wędrówki postanowił odbyć szczerą rozmowę ze swym podopiecznym.

-Stary już jestem i umrzeć mi przyjdzie niebawem. Muszę jednak prawdę ci przedtem wyznać obciążającą nieco moje niedoskonałe sumienie. Nie jesteś ty krokodylem, ale ogórkiem!

Jakże się jednak zdziwił, gdy zamiast wyrzutów i łez takie wyznanie w odpowiedzi usłyszał:

-Co za różnica kim jestem, kiedy nawet nie wiem co to umrzeć znaczy?! Boję się tego, co mówisz, wytłumacz mi, proszę!

-Zostawiam swoją ziemską formę robactwu na pożarcie, a sam do lepszego świata przechodzę!

-To weź mnie ze sobą! Nie chcę się rozstawać, tak nam ze sobą dobrze było! Ukryj mnie może w swojej paszczy lub tyłku chociaż, to może się uda tobie mnie przemycić do tego świata lepszego, co? Proszę, proszę, proszę!

Poruszyło starego gada wyznanie młodego przyjaciela, pomyślał zatem, że co prawda nie zje przecie kompana podopiecznego, ale cóż to za problem umieścić takiego małego ogóreczka w wielkiej, krokodylej dupie? Jak pomyślał, tak zrobił i chwilę potem zdechł.

Co było potem?

Nie wiadomo.

Kadłubek na hamaku

Kadłubek na hamaku

Tak słonko Kadłubka rozleniwiło, że położył się on był na hamaku i nic tylko w chmury się wpatrywał i marzył. Wokół toczyła się wojna, ludzie ginęli, a on nic, tylko te chmury, niebo i marzenia. I radosny był. A nieszczęście i cierpienie się Kadłubka nie imało. Leżał tak chwil parę, po czym wstał, nastawił kawkę, i znów oddał się swojemu ulubionemu zajęciu. A trwało to wszystko ledwo chwil parę.

-I tak tylko się na chmury gapił? To po co istniał taki Kadłubek? Żeby się tak bez sensu gapić?

-Chyba lepiej żeby tak się gapił tylko niżby miał innych zabijać, nie?

-No nie wiem…

-Ja też nie, ale piwa to bym się i napił.

Śmierć o zapachu mięty

Śmierć o zapachu mięty

Dla NIEGO śmierć miała zapach mięty, bo zabijali ich w ogrodzie przy domu, gdzie pełno jej było. Krótkie serie z karabinu powaliły ich wszystkich na ziemię. Ojca, dwóch braci, siostrę i matkę. Całą rodzinę. ON się podniósł, oni już nie.

Dla NIEJ mięta to zapach nadziei, bo kiedy przekraczali nielegalnie granicę, to właśnie ten zapach powitał ich w Ziemi Obiecanej; krainy spełnionych, jak się później okazało, marzeń o pokoju.

ONI się nigdy nie spotkali.

A przecież mogliby.

ROK 1974

ROK 1974

14 kwietnia 1974 roku o godzinie 9:27 wyjrzałem przez okno mojego domu i zobaczyłem świat znacznie bardziej szary i nieciekawy niż zwykle. Było to bardzo dziwne, zważywszy na to, iż urodziłem się ponad 6 lat później. A jednak wszystko wskazywało na to, że moja świadomość adekwatnie odbiera rzeczywistość i jest tak, jak mi się zdaje. Postanowiłem zweryfikować ten pogląd.

Telewizor!

Włączyłem odbiornik, na pewno tam podadzą jakieś bieżące informacje…

Kurwa! Nie ma TVN-u! Nie ma POLSAT-u! Jeden kanał (fakt, że nowocześnie czarno-biały,ale jednak) nie da mi pewności, jaką gwarantuje medialny pluralizm (jeżeli wszyscy mówią to samo – jest to oczywisty fałsz, natomiast w przypadku kakofonii wielogłosu – tam należy doszukiwać się źdźbła faktu). Inteligencja pozwoliła mi nie tracić czasu na poszukiwanie komputera połączonego z internetem, wyszedłem zatem na zewnątrz, aby w najbliższym kiosku zakupić kilka prasowych tytułów, dzięki którym miałem nadzieję zadośćuczynić własnym wątpliwościom.

Kilkadziesiąt dosłownie metrów przeszedłszy, zorientowałem się jednak, że nie wziąłem portfela, a w tej sytuacji, bez względu na datę, nigdzie niczego nie kupię. Zawróciłem więc aby własnego rozkojarzenia wynik odmienić, a tu kolejna niespodzianka oczom moim się ukazała. Domu mojego już nie było. Faktycznie nie było tam już niczego. Mogłem więc teraz podążać tylko w jedną stronę, bo za sobą, jak się okazało, niczego nie zostawiłem.

Szedłem więc przed siebie dni parę, nie poznając zupełnie świata i coraz bardziej pogrążając się w niepewności. Spacerując tak sobie coraz wolniej i wolniej, zauważyłem nagle przy drodze małego żółwika. Był tak malutki, jak główeczka od szpilki, a mimo to go zobaczyłem. Przeszła mi wtedy przez głowę myśl, że może ja też po prostu trochę zmalałem.

-Co tu się dzieje, żółwiku? – zapytałem.

-Ty też to widzisz? – odparł żółwik. – Ten świat jest jakiś popierdolony!

Szczerze go na te słowa polubiłem, usiadłem obok i czas jakiś spędziliśmy obok siebie, frasując się wspólnie i nawzajemnie. W końcu jednak zgłodniałem, zjadłem żółwika i dalej powędrowałem w świat szukać sensu życia.

Taksówkarz i koza

Taksówkarz i koza.

Żył sobie spokojnie pewien taksówkarz sympatyczny, co to z sercem na dłoni do ludzi wychodził, pracą nie gardził, a to i czasem za kurs nie brał, kiedy w potrzebie człowieka dojrzał. Ale jedną osobliwą dość zasadę wyznawał, co to cieniem się na nieposzlakowanej opinii jego kładła, a mianowicie taką, że za nic w świecie kozy do taksówki by nie wpuścił. Dziwili się temu inni kierowcy, no bo kto to widział kozę po mieście podróżującą, i to w dodatku za pieniądze, a nawet śmiali się po cichu z takich wydumanych zmartwień; on jednakowoż za każdym zamknięciem drzwi wzrok badawczy w kierunku klientów wymierzał, sprawdzając, czy żadnych cech animalnych upodabniających do rodziny Capra nie wykazywali.

I tak jeździł oglądajac się co jakiś czas za siebie, pobłażliwie traktowany przez świadomych niegroźnego dziwactwa znajomych, aż życie, jak to życie, zażartować sobie z sympatycznego taksówkarza postanowiło, kiedy to na tylnym siedzeniu ni stąd ni zowąd pojawiła się ona – saaneńska, biała kozica – i mimo głupawego dość oblicza w te słowa się odezwała:

-Dzień dobry, szanownemu Panu, poproszę na dworzec wschodni, kolejowy dworzec dla uściślenia dodajmy, przepiękny dzień dziś mamy, nieprawdaż?

Pobladł kierowca momentalnie, z wrażenia paraliż całkowity go dopadł, no bo jak to? Koza w jego taksówce?!!! I to gadająca?!!! I to taka kulturalna i sympatyczna?!!! W głowie to się mu nie mieściło, ale fakt faktem: siedzi tu i na kurs czeka. Niezrażona zaś brakiem reakcji niecodzienna podróżniczka widząc zakłopotanie i frasunek wielki na twarzy Taksówkarza zapytała:

-Czy to problem dla Pana, że jestem kozą? Wie Pan, nie wszystkie kozy są takie same…Jak się już zapewne zdołał Szanowny Pan sam przekonać.

-Oczywiście, oczywiście… – zdołał wydusić z siebie zupełnie zbity z tropu kierowca, wrzucił bieg i ruszył z miejsca.

-Proszę taksometr włączyć, oczywiście mam pieniądze na pańską usługę, proszę się nie martwić.

-Oczywiście, oczywiście – odparł zestresowany i trzęsącą się ręką właściwy przycisk nadusił. Z każdym jednak przejechanym kilometrem uspokajał się, bo lubił swoją pracę i dobrze ją wykonywał, co go w radosny nastrój zawsze wprowadzało, a że uczciwy był i prawdomówny, do kozy się zwrócił:

-Powiem szczerze, że miałem taką zasadę, iż nie wpuszczam takich zwierząt do mojej taksówki, jakkolwiek widzę teraz…

Zdania skończyć jednak nie zdołał, bo rozsierdzona stereotypowym podejściem biednego taksówkarza, racicę w skroń mu wbiła tak, że czaszka na pół się rozłupała, a wylewający się mózg wychłeptała, wnętrzności wyżarła i w świat dalej poszła.

-Jedna gadająca koza i tyle warte te wasze zasady!

A była to koza wyklęta ze swojego społeczeństwa, jako że za dużo gadała i że w ogóle.

Mędrzec patrzy na szaleństwo

Mędrzec patrzy na szaleństwo.

Spojrzał mędrzec na świat i ujrzał szaleństwo. Poobserwował chwilę

niepokojący proceder i zadumał się. Czy powinien w jakiś sposób

zareagować, autorytatywnie się wypowiedzieć albo w jakikolwiek inny

sposób odnieść do zaistniałej sytuacji? Starannie wszelkie za i przeciw

ważąc skonstruował zaawansowane logiczne równania, które miały dać

odpowiedź na nurtujące go pytania.

Na próżno jednak szukał stosownych algorytmów, jako że dynamika

zmiennych szaleństwa nie dawała zamknąć się w żadne stałe okowy

naukowych deliberacji. Postanowił odnieść się zatem do ostatecznej

swojej broni : inteligencji oraz mądrości, nieco już zatęchłej od lat

inercji, wymuszonej brakiem zapotrzebowania na własne usługi, wciąż

jednak żywotnej i głodnej sukcesów w ratowaniu ludzkości przed nią

samą. Ale i to nie pozwalało Mędrcowi działać, gdyż za każdym razem,

kiedy uznawał za stosowne zabrać głos, inne przeciwwskazania stawały na

drodze ku realizacji zamierzonego rezultatu.

„Jeżeli teraz się wypowiem” myślał dnia pewnego „nikt

tego nie zrozumie i zwyczajnie mnie zignorują”.

Innym razem tak przekonywał sam siebie : „W tym momencie nikt nie

usłyszy moich słów, a przekrzykiwać się nie będę, bo stracę

autorytet i stanę się nie mędrcem, a kolejnym głosem utracjuszy.”

Albo też: „Nikt mnie teraz nie rozpozna i mój głos liczyć się nie

będzie”.

I tak czekał Mędrzec na chwilę odpowiednią i słowa doskonałe

skrupulatnie dobierał, aż szaleństwo przejęło kontrolę nad

ludzkością i wyniszczyła ją do ostatka tak, że nikogo nie

oszczędziła i to koniec człowieka oznaczało.

Spojrzał więc raz ostatni w notatki, równania oraz algorytmy Mędrzec,

chwilę tylko wytężył swój umysł genialny i poszedł spać czekając,

aż znów świat potrzebować go będzie.

I bądź tu, człowieku, mądry.

Patrzę w lustro

Patrzę w lustro.

Patrzę w lustro.

Widzę trupa.

Blady, ale czysty, wykąpany. Ręce złożone, w dłoniach różaniec i obrazek ze św. Jerzym (cholera, wolałbym archanioła Michała). Garnitur, lakierki, gromnica. Wokół nikogo. W sumie dla mnie różnica żadna, ale jednak kogoś bym się spodziewał, choćby żony (a może też nie żyje?), dzieci (nie mam przecież dzieci), czy psa (nie wiem co z tym kundlem, pewnie poszedł żebrać gdzieś o żarcie). Myślałem, że mniej się będę tym po śmierci przejmował. A jednak. Człowiek to zagadka.

Patrzę w lustro.

Widzę trupa.

A jednak myślę. Myślę, więc jestem. Dopiero teraz dosięgnęła mnie głębia tego stwierdzenia w całej swojej złożoności, ze wszelkimi jego zwodniczymi implikacjami. Być albo nie być. To już nie jest pytanie, a smutna i lekko przerażająca konieczność. Poruszyć niczym nie mogę, jeno gapić się w swoje ponure oblicze. Przynajmniej nogi nie bolą. Zawsze sądziłem, że życie jest ciężkie, ale okazuje się jednak jak to nie mniej znojne potrafi być nie-życie. A gdyby tak przestać myśleć, dać sobie już spokój z tym wszystkim?

Nie myśleć…

Nie myśleć…

Nie myśleć…

Kurczę, nie łatwo, oj, nie łatwo.

Patrzę w lustro.

Widzę trupa.

Pan Jezus pije jabola

Pan Jezus pije jabola

Widziałem niedawno Pana Jezusa. Pił sobie jabola na ławeczce pod moim blokiem. A może był to Pan Bóg, nie jestem pewien, byłem nietrzeźwy. A zresztą, to chyba wszystko jedno, prawda? A było to tak.

Siedziałem pewnego dnia w domu i rozważałem trynitarną koncepcję Boga. Nie pamiętam co mnie pchnęło w zdradzieckie meandry tegoż zagadnienia, faktem jest, że zupełnie bezbronny stanąłem w obliczu zagadki tzw. perychorezy. Nawet nie pytajcie, co to takiego. Od razu poczułem, jak pesymizm poznawczy wygrywa beznadziejną z definicji walkę z życiowym entuzjazmem. Postanowiłem zatem wzmocnić się najbardziej odpowiednią do zaistniałej sytuacji substancją, a mianowicie czystą wódką.

Sklep był nieopodal, toteż już po dziesięciu minutach, jeszcze do domu wracając, kosztowałem tego substytutu mądrości i pozwalałem, żeby przełamywał kolejne pojawiające się bariery, nie do przejścia, wydawać by się mogło, aporii (przepraszam za wyrażenie). Przechodząc przez mały park, postanowiłem na ławeczce, na świeżym powietrzu, mocować się z zagadkami wszechświata, i wtedy go zobaczyłem, jak siedzi i obciąga tanie wino. Kiedy się do mnie odezwał, byłem już pewny, że to On.

-Dasz pan na wino?

Zapłakałem na te słowa rzewnymi łzami, oparłem głowę na jego ramieniu i wydusiłem:

-Przepraszam…

Chwilę tak jeszcze obok Niego posiedziałem, po czym wróciłem szczęśliwy do domu podarowawszy uprzednio Jezusowi dychę na kolejną flaszkę jabola.

Gdy na drugi dzień przechodziłem tą samą drogą, znów go spotkałem, z tym, że to już nie był On. To był już zwykły pijak. I tak sobie czasami tamtędy spaceruję, ale już nigdy więcej Boga nie ujrzałem. Ale forsę czasami wrzucam.

Na wszelki wypadek…