Wszystkie wpisy, których autorem jest admin

ROK 1974

ROK 1974

14 kwietnia 1974 roku o godzinie 9:27 wyjrzałem przez okno mojego domu i zobaczyłem świat znacznie bardziej szary i nieciekawy niż zwykle. Było to bardzo dziwne, zważywszy na to, iż urodziłem się ponad 6 lat później. A jednak wszystko wskazywało na to, że moja świadomość adekwatnie odbiera rzeczywistość i jest tak, jak mi się zdaje. Postanowiłem zweryfikować ten pogląd.

Telewizor!

Włączyłem odbiornik, na pewno tam podadzą jakieś bieżące informacje…

Kurwa! Nie ma TVN-u! Nie ma POLSAT-u! Jeden kanał (fakt, że nowocześnie czarno-biały,ale jednak) nie da mi pewności, jaką gwarantuje medialny pluralizm (jeżeli wszyscy mówią to samo – jest to oczywisty fałsz, natomiast w przypadku kakofonii wielogłosu – tam należy doszukiwać się źdźbła faktu). Inteligencja pozwoliła mi nie tracić czasu na poszukiwanie komputera połączonego z internetem, wyszedłem zatem na zewnątrz, aby w najbliższym kiosku zakupić kilka prasowych tytułów, dzięki którym miałem nadzieję zadośćuczynić własnym wątpliwościom.

Kilkadziesiąt dosłownie metrów przeszedłszy, zorientowałem się jednak, że nie wziąłem portfela, a w tej sytuacji, bez względu na datę, nigdzie niczego nie kupię. Zawróciłem więc aby własnego rozkojarzenia wynik odmienić, a tu kolejna niespodzianka oczom moim się ukazała. Domu mojego już nie było. Faktycznie nie było tam już niczego. Mogłem więc teraz podążać tylko w jedną stronę, bo za sobą, jak się okazało, niczego nie zostawiłem.

Szedłem więc przed siebie dni parę, nie poznając zupełnie świata i coraz bardziej pogrążając się w niepewności. Spacerując tak sobie coraz wolniej i wolniej, zauważyłem nagle przy drodze małego żółwika. Był tak malutki, jak główeczka od szpilki, a mimo to go zobaczyłem. Przeszła mi wtedy przez głowę myśl, że może ja też po prostu trochę zmalałem.

-Co tu się dzieje, żółwiku? – zapytałem.

-Ty też to widzisz? – odparł żółwik. – Ten świat jest jakiś popierdolony!

Szczerze go na te słowa polubiłem, usiadłem obok i czas jakiś spędziliśmy obok siebie, frasując się wspólnie i nawzajemnie. W końcu jednak zgłodniałem, zjadłem żółwika i dalej powędrowałem w świat szukać sensu życia.

Taksówkarz i koza

Taksówkarz i koza.

Żył sobie spokojnie pewien taksówkarz sympatyczny, co to z sercem na dłoni do ludzi wychodził, pracą nie gardził, a to i czasem za kurs nie brał, kiedy w potrzebie człowieka dojrzał. Ale jedną osobliwą dość zasadę wyznawał, co to cieniem się na nieposzlakowanej opinii jego kładła, a mianowicie taką, że za nic w świecie kozy do taksówki by nie wpuścił. Dziwili się temu inni kierowcy, no bo kto to widział kozę po mieście podróżującą, i to w dodatku za pieniądze, a nawet śmiali się po cichu z takich wydumanych zmartwień; on jednakowoż za każdym zamknięciem drzwi wzrok badawczy w kierunku klientów wymierzał, sprawdzając, czy żadnych cech animalnych upodabniających do rodziny Capra nie wykazywali.

I tak jeździł oglądajac się co jakiś czas za siebie, pobłażliwie traktowany przez świadomych niegroźnego dziwactwa znajomych, aż życie, jak to życie, zażartować sobie z sympatycznego taksówkarza postanowiło, kiedy to na tylnym siedzeniu ni stąd ni zowąd pojawiła się ona – saaneńska, biała kozica – i mimo głupawego dość oblicza w te słowa się odezwała:

-Dzień dobry, szanownemu Panu, poproszę na dworzec wschodni, kolejowy dworzec dla uściślenia dodajmy, przepiękny dzień dziś mamy, nieprawdaż?

Pobladł kierowca momentalnie, z wrażenia paraliż całkowity go dopadł, no bo jak to? Koza w jego taksówce?!!! I to gadająca?!!! I to taka kulturalna i sympatyczna?!!! W głowie to się mu nie mieściło, ale fakt faktem: siedzi tu i na kurs czeka. Niezrażona zaś brakiem reakcji niecodzienna podróżniczka widząc zakłopotanie i frasunek wielki na twarzy Taksówkarza zapytała:

-Czy to problem dla Pana, że jestem kozą? Wie Pan, nie wszystkie kozy są takie same…Jak się już zapewne zdołał Szanowny Pan sam przekonać.

-Oczywiście, oczywiście… – zdołał wydusić z siebie zupełnie zbity z tropu kierowca, wrzucił bieg i ruszył z miejsca.

-Proszę taksometr włączyć, oczywiście mam pieniądze na pańską usługę, proszę się nie martwić.

-Oczywiście, oczywiście – odparł zestresowany i trzęsącą się ręką właściwy przycisk nadusił. Z każdym jednak przejechanym kilometrem uspokajał się, bo lubił swoją pracę i dobrze ją wykonywał, co go w radosny nastrój zawsze wprowadzało, a że uczciwy był i prawdomówny, do kozy się zwrócił:

-Powiem szczerze, że miałem taką zasadę, iż nie wpuszczam takich zwierząt do mojej taksówki, jakkolwiek widzę teraz…

Zdania skończyć jednak nie zdołał, bo rozsierdzona stereotypowym podejściem biednego taksówkarza, racicę w skroń mu wbiła tak, że czaszka na pół się rozłupała, a wylewający się mózg wychłeptała, wnętrzności wyżarła i w świat dalej poszła.

-Jedna gadająca koza i tyle warte te wasze zasady!

A była to koza wyklęta ze swojego społeczeństwa, jako że za dużo gadała i że w ogóle.

Mędrzec patrzy na szaleństwo

Mędrzec patrzy na szaleństwo.

Spojrzał mędrzec na świat i ujrzał szaleństwo. Poobserwował chwilę

niepokojący proceder i zadumał się. Czy powinien w jakiś sposób

zareagować, autorytatywnie się wypowiedzieć albo w jakikolwiek inny

sposób odnieść do zaistniałej sytuacji? Starannie wszelkie za i przeciw

ważąc skonstruował zaawansowane logiczne równania, które miały dać

odpowiedź na nurtujące go pytania.

Na próżno jednak szukał stosownych algorytmów, jako że dynamika

zmiennych szaleństwa nie dawała zamknąć się w żadne stałe okowy

naukowych deliberacji. Postanowił odnieść się zatem do ostatecznej

swojej broni : inteligencji oraz mądrości, nieco już zatęchłej od lat

inercji, wymuszonej brakiem zapotrzebowania na własne usługi, wciąż

jednak żywotnej i głodnej sukcesów w ratowaniu ludzkości przed nią

samą. Ale i to nie pozwalało Mędrcowi działać, gdyż za każdym razem,

kiedy uznawał za stosowne zabrać głos, inne przeciwwskazania stawały na

drodze ku realizacji zamierzonego rezultatu.

„Jeżeli teraz się wypowiem” myślał dnia pewnego „nikt

tego nie zrozumie i zwyczajnie mnie zignorują”.

Innym razem tak przekonywał sam siebie : „W tym momencie nikt nie

usłyszy moich słów, a przekrzykiwać się nie będę, bo stracę

autorytet i stanę się nie mędrcem, a kolejnym głosem utracjuszy.”

Albo też: „Nikt mnie teraz nie rozpozna i mój głos liczyć się nie

będzie”.

I tak czekał Mędrzec na chwilę odpowiednią i słowa doskonałe

skrupulatnie dobierał, aż szaleństwo przejęło kontrolę nad

ludzkością i wyniszczyła ją do ostatka tak, że nikogo nie

oszczędziła i to koniec człowieka oznaczało.

Spojrzał więc raz ostatni w notatki, równania oraz algorytmy Mędrzec,

chwilę tylko wytężył swój umysł genialny i poszedł spać czekając,

aż znów świat potrzebować go będzie.

I bądź tu, człowieku, mądry.

Patrzę w lustro

Patrzę w lustro.

Patrzę w lustro.

Widzę trupa.

Blady, ale czysty, wykąpany. Ręce złożone, w dłoniach różaniec i obrazek ze św. Jerzym (cholera, wolałbym archanioła Michała). Garnitur, lakierki, gromnica. Wokół nikogo. W sumie dla mnie różnica żadna, ale jednak kogoś bym się spodziewał, choćby żony (a może też nie żyje?), dzieci (nie mam przecież dzieci), czy psa (nie wiem co z tym kundlem, pewnie poszedł żebrać gdzieś o żarcie). Myślałem, że mniej się będę tym po śmierci przejmował. A jednak. Człowiek to zagadka.

Patrzę w lustro.

Widzę trupa.

A jednak myślę. Myślę, więc jestem. Dopiero teraz dosięgnęła mnie głębia tego stwierdzenia w całej swojej złożoności, ze wszelkimi jego zwodniczymi implikacjami. Być albo nie być. To już nie jest pytanie, a smutna i lekko przerażająca konieczność. Poruszyć niczym nie mogę, jeno gapić się w swoje ponure oblicze. Przynajmniej nogi nie bolą. Zawsze sądziłem, że życie jest ciężkie, ale okazuje się jednak jak to nie mniej znojne potrafi być nie-życie. A gdyby tak przestać myśleć, dać sobie już spokój z tym wszystkim?

Nie myśleć…

Nie myśleć…

Nie myśleć…

Kurczę, nie łatwo, oj, nie łatwo.

Patrzę w lustro.

Widzę trupa.

Z głową na plecach

Z głową na plecach.

Ciężko jest maszerować z odwróconą głową. Z jednej strony

niebezpiecznie, bo nie widać czyhajacych na nas zasadzek i zagrożeń; z

drugiej frustrujące, bo widzimy tylko to, co nas bezpowrotnie omija,

zamiast rozkoszować się widokiem i celebrować napotkane cudowności.

Dodatkowo irytujący jest fakt, iż niezależnie co by przed nami nie

było, wszystko staje się zagrożeniem, skoro dopada niespodziewanie na

patrzącego zupełnie w innym kierunku podróżnika.

Oczywiście warto czasem obejrzeć się za siebie, czy coś nie skrywa się

przepotwornego za nami, a że i pacnie w głowę niespodziewanie jakieś

badziejstwo, spojrzeć należy, co pacnęło, coby w przyszłości unikać

pacnięcia. Ale na chwilkę tylko, bo może się w końcu zdarzyć, że

odwrócony łeb obcięty przez nie wiadomo co zostanie i tak z tą głową

na plecach skończymy.

Trochę szkoda.

Pan Jezus pije jabola

Pan Jezus pije jabola

Widziałem niedawno Pana Jezusa. Pił sobie jabola na ławeczce pod moim blokiem. A może był to Pan Bóg, nie jestem pewien, byłem nietrzeźwy. A zresztą, to chyba wszystko jedno, prawda? A było to tak.

Siedziałem pewnego dnia w domu i rozważałem trynitarną koncepcję Boga. Nie pamiętam co mnie pchnęło w zdradzieckie meandry tegoż zagadnienia, faktem jest, że zupełnie bezbronny stanąłem w obliczu zagadki tzw. perychorezy. Nawet nie pytajcie, co to takiego. Od razu poczułem, jak pesymizm poznawczy wygrywa beznadziejną z definicji walkę z życiowym entuzjazmem. Postanowiłem zatem wzmocnić się najbardziej odpowiednią do zaistniałej sytuacji substancją, a mianowicie czystą wódką.

Sklep był nieopodal, toteż już po dziesięciu minutach, jeszcze do domu wracając, kosztowałem tego substytutu mądrości i pozwalałem, żeby przełamywał kolejne pojawiające się bariery, nie do przejścia, wydawać by się mogło, aporii (przepraszam za wyrażenie). Przechodząc przez mały park, postanowiłem na ławeczce, na świeżym powietrzu, mocować się z zagadkami wszechświata, i wtedy go zobaczyłem, jak siedzi i obciąga tanie wino. Kiedy się do mnie odezwał, byłem już pewny, że to On.

-Dasz pan na wino?

Zapłakałem na te słowa rzewnymi łzami, oparłem głowę na jego ramieniu i wydusiłem:

-Przepraszam…

Chwilę tak jeszcze obok Niego posiedziałem, po czym wróciłem szczęśliwy do domu podarowawszy uprzednio Jezusowi dychę na kolejną flaszkę jabola.

Gdy na drugi dzień przechodziłem tą samą drogą, znów go spotkałem, z tym, że to już nie był On. To był już zwykły pijak. I tak sobie czasami tamtędy spaceruję, ale już nigdy więcej Boga nie ujrzałem. Ale forsę czasami wrzucam.

Na wszelki wypadek…

Nieboszczyk i złota rybka

Wypłynął człowiek w morze. Delikatne fale muskały pokład łodzi a wschodzące słońce pieściły ogorzałą twarz Zmęczonego Życiem. Gdy dotarł już dostatecznie daleko zarzucił kotwicę, wyrzucił za burtę zdjęte uprzednio z siebie ubranie, położył się i umierał. A pogoda tak piękna przy tym była i powietrze tak czyste, że zapragnął z całego serca powtórnie umrzeć, a być może nawet i kilkakrotnie smakować te chwile. Ale co zrobić, gdy już kotwica zarzucona, a ubrania za burtę wyrzucone? Zasromał się wielce człowiek, aż tu nagle na lewą burtę złota rybka wskoczyła i w te słowa się odezwała:
-Gdybyś mnie złowił, człowieku, trzy twe życzenia spełnić bym mogła, ale widzę, żeś zasromany wielce, to może jedno choć zaproponuję zanim z powrotem do morza wskoczę.
Uradowany wielce takim darem od losu umierający rzekł do niej:
-Z nieba mi spadłaś, złota rybko. Wyrzuciłem ja ubrania w toń morską, a chciałbym tak umierać częściej, nie tylko dziś. Gdybyś zatem mogła zwrócić mi to odzienie, cożem w morze przed chwilą cisnął, zobowiązany byłbym wielce.
-Hola, hola, człowieku! Toć raz się przecie umiera!
– Raz się żyje! – zripostował zirytowany człowiek. – Umierać można tyle, ile się chce.
-Goń się! – rzuciła rybka nie znajdując celniejszej riposty na aroganckie inklinacje pseudofilozofii umierającego i skoczyła do morza.
Nie na żarty urażony skoczył człowiek do wody i niewiele myśląc pognał za złotą rybką w morskie otchłanie. Płynął tak i płynął, aż mu sił i powietrza zbrakło, kiedy nagle dojrzał swoją zgubę, o którą tak niedawną towarzyszkę prosił, ale nic już pomyśleć nawet nie zdążył.

Kochaj

Przytłoczony nieco wydarzeniami ostatnich tygodni (czy może nawet miesięcy) jak również agresywną retoryką publicznego (choć, niestety, coraz częściej nie tylko) dyskursu polityczno-społecznego, kilka strof napisałem, coby przypominać sobie co czas jakiś, gdzie jest „raz”. Ile by czasu nie zostało, warto jednakowoż, na przekór wichrzycielom spokoju oraz czarnowidztwom wszelakim, spuszczać nieco powietrze. Nie wiadomo przecież, kiedy znowu będzie choćby tak dobrze jak teraz.

P.S. Coraz częściej mam wrażenie, że i chrześcijanie zapominają, ważą lekce bądź nie rozumieją po prostu cytatu, który również niewierzącym przecież mądrym wydawać się może, a który zainspirował mnie do napisania tej piosenki:

„Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi” (Mt 5, 9)

Głęboki wdech…

Wydech…

No przecież jest tak pięknie!

Kawa,banany i ananas, czyli wszyscy pragniemy tego samego.

W Sao Paolo jesień. Dzień bez deszczu to klasyczna zmyłka, od drugiego dnia leje, mimo to 27 stopni pomaga w momentalnej aklimatyzacji a i słonko co jakiś czas pozdrawia. Choć przez chwilę. W końcu to Brazylia. Piękny kraj, piękna roślinność i piękni ludzie. Ale co piękne to i niebezpieczne. Kawa, banany i ananas esencjonalnie pyszne. Jak miłość, jak uśmiech. Trudno się porozumieć, nikt prawie nie mówi po angielsku, panuje niepodzielnie portugalski, ale Brazylijczycy życzliwi, chcą pomóc, uśmiechają się. Przystają nawet gdy sukces konwersacji wydaje się być nieosiągalny. Ale mają dla nas czas i chęć pomocy. To dużo. To życie jest przecież. To spotkanie, ten moment.
Kobiety bywają zjawiskowe, szlachetnie piękne, ale też dużo otyłych, zaniedbanych. Na głównej ulicy Paulista nie widać, żeby to był kraj piłkarskich mistrzów świata. Jadąc nad ocean, do Santos, mijamy dzielnice biedy, fawele, sypiące się chatki tworzące osiedla dla tak wielu. Może tam gdzieś biega nowy Neymar, w końcu futbol w tym kraju to religia. Ale bieda duża, niech no chociaż słońca im nie braknie. I piłki nożnej. Jedziemy przez dzielnicę luksusową. Wysokie mury, zasieki, kamery. To przypomina, że Brazylia to też kraj niebezpieczny. Przechodzę obok człowieka leżącego na ziemi, krwawi. Wokół zatroskane twarze, niepokój, oczekiwanie. Na policję? Karetkę? Na swoją kolej?
Trzecia w nocy. Za ścianą w hotelu jakaś para celebruje latynoski temperament seksualny. Czy za pieniądze? Pani wyjątkowa erudytka, znająca się raczej na rzeczy, męskie gracias* kończy godzinne święto miłości, mogę zasnąć. Wszyscy pragniemy tego samego. Pokoju, miłości, choćby i za pieniądze, mieć z kim dzielić radości oraz smutki.
Siedzę przy piwku i patrzę na przechodniów. Piękny kraj, piękni ludzie. Dobrze popatrzeć z boku, przecież też mają ciężko, pewnie bardziej niż my. Przeglądam internet,kolejna odsłona polsko-polskiej wojny. Maciej Stuhr wywołuje narodową (sic!) „debatę” na temat granic satyry we współczesnej Rzeczpospolitej. Stan wrzenia. Kto nam to robi? To temat nie na teraz. Jeszcze nie. Są przecież banany, kawa i ananas. I zjawiskowe kobiety. Jeszcze chwilkę tu zostanę.

Sao Paolo, 11.03.2016

* wiem,wiem, powinno być po portugalsku obrigado, ale co zrobić skoro tak było.